czyli jak doczekać się dożynek zamiast dać się dorżnąć
W kilku odcinkach tej serii zajmiemy się nieco inwestowaniem na giełdach, pod kątem widzenia filara IV. Nie, nie, cynik9 nie spadł jeszcze z Debeta na głowę i nie zmienił poglądów na temat struktury naszego filara IV i preferencji dla „real assets” czyli po chłopsku – rzeczy namacalnych. Ani też nagle stał się bardziej ufny w papier, przed którym jeszcze niedawno publicznie przestrzegał.
Bądźmy jednak praktyczni. Celem jest budowanie sensownego, długoterminowego portfela inwestycji naszego czwartego filara jako alternatywa dla- oraz uzupełnienie oficjalnych filarów emerytalnych. Jeżeli tak to w dłuższej perspektywie bez giełd i papierów się, niestety, nie obejdzie. Przyczyn jest kilka, m.in. to że wiele z tych „real assets” jest najłatwiej dostępnych własnie poprzez giełdy. Owszem, wiąże się to z ich formą papierową. Czasem będzie to kwitek reprezentujacy kilogramy czy uncje, czasem udział w grupie producentów. Jak już mówiliśmy, papier jest na tyle pewny na ile pewna jest instytucja go wystawiająca. W niektórych przypadkach ryzyko to warto podjąć, w innych po prostu może nie być alternatywy. O ile sztabkę złota możemy gdzieś zasztauować na strychu, dużo z tym trudniej gdy obiektem naszych inwestycji jest na przykład yellowcake (= tlenek uranu, wyjściowy surowiec dla paliwa dla elektrowni nuklearnych), a i w niego możemy łatwo zainwestować poprzez giełdę. Inną przyczyną naszego zainteresowania giełdami jest fakt że indeks giełdowy kraju X jest prostą, i w miarę racjonalnie dedukowalną miarą rozwoju ekonomicznego. Można w ten sposób niewielkim kosztem uczestniczyć częścią naszego IV filara w przewidywanym rozwoju ekonomicznym praktycznie dowolnego kraju, w sytuacji gdy alternatywy są droższe i trudniej dostępne.
Na przykład – nie wchodząc w tym miejscu w szczegóły – załóżmy że Japonia wydaje się nam obecnie (styczeń 2007) rynkiem szczególnie interesujacym. Ale jak indywidualny inwestor w dalekiej Polsce może sensownie tam zainwestować skromną część swojego filara IV? Kupić akcję Hondy czy Toyoty, bo tylko na tyle zna japoński? Albo kupić akcje jakiejś nieznanej yamahama.kk bo gdzieś znalazł wzmiankę o niej w internecie? Byłoby to dokładnie tym czym inwestycje giełdowe być nie powinny a niestety dla szerokich rzesz są – kompletną ruletką. Nie, właściwym rozwiązaniem jest kupno akcji funduszu który naśladuje ruch indeksu rynku tokijskiego. A więc i tu bez giełdy się nie obejdzie.
Zanim zaczniemy zatem inwestować na światowych giełdach, zafundujmy sobie coś w rodzaju małego samouczka giełdowgo BHP. Zaczniemy go od wyłożenia, tak po chłopsku kawa-na-ławę, kilku zgrzebnych, prostych jak grabie prawd. Wielu rozgorączkowanym ostatnimi sukcesami na GPW inwestorom wydawać się one z pewnością będą bezsensownym marudzeniem; wielu innych je z miejsca odrzuci. Ok, cynik9 się nie obrazi ani też nie straci snu z tego powodu. Nie sądzi jednak aby ich ignorowanie w dłuższej perspektywie mogło wpłynąć korzystnie na finansową kondycję zainteresowanych, czy raczej niezainteresowanych…
Mechanizm giełdowy generalnie służy do masowego strzyżenia owiec. To prawda pierwsza, z której warto sobie zdać sprawę tak aby nie stać się samemu obiektem tych postrzyżyn. Głównym celem setek wyspecjalizowanych instytucji finansowych związanych z giełdą nie jest nic innego jak najbardziej efektywne odseparowywanie naiwnego „inwestoriatu” i ich gotówki. Każda z nich deklaruje zainwestować forsę naszych Modalskich na sto sposobów, naturalnie na wyłączne ryzyko klientów. Same jednak żyją ze sztywnych opłat i prowizji raczej niż z rezultatów swoich podobno niezrównanych porad. Hmm, czy to nie ciekawe?
Przykładem są tu rozmaite fundusze inwestycyjne, w tym nasze OFEs, które pobierają wysokie opłaty stałe, praktycznie niezależne od rezultatów swoich decyzji inwestycyjnych (poza zupełną nieudolnością, kiedy to muszą nieco kompensować klientów). Albo weźmy rozmaitych „doradców” inwestycyjnych, od których aż roi się obecnie w Polsce i nie tylko. Czy gdyby taki doradca kiedykolwiek wierzył w receptę na bogactwo którą zachwala to by jej sam pierwszy nie wypróbował? A gdyby działała to czy by chciał się nią dzielić i nadal musieć zarabiać w pocie czoła swoją miesięczną pensję? Hmm, być może… Ale Debet puszcza tu oko…
Nie inaczej jest z najrozmaitszego autoramentu maklerami. Makler sprzedaje i kupuje w imieniu klienta, w każdą stronę zgarniając prowizję. Ok, jego prawo i chleb powszedni. Ale to czy inwestycje jego klienta idą potem w góre czy w dół jest mu w zasadzie obojętne. Nie chcemy przez to powiedzieć że maklerzy giełdowi są niepotrzebni – są potrzebni do wykonania tych transakcji które zdeterminowany inwestor im zleci. Należy jednak również zdać sobie sprawę z tego że ich interesy niezupełnie pokrywają się z interesem klienta. Ile razy, drogi czytelniku, słyszałeś aby dom maklerski doradzał sprzedaż jakiś walorów? Sporadycznie! Ponieważ żadne biuro maklerskie nie ma interesu we frustrowaniu firmy która być może zleci im kiedyś emisje swoich akcji czy też w inny sposób da zarobić! Stąd kolejna reguła cynika9:
Nigdy nie słuchaj maklera i nigdy nie kupuj jego rekomendacji. To makler ma słuchać i wykonać zlecenie które otrzymał. Za to dostaje prowizję i koniec. I tak aby transakcja miała sens Ty o kupowanym walorze musisz wiedzieć więcej niż on.
Czy zawsze to co zachwala makler nie ma sensu? Oczywiście że nie, bywają wyjątki. Jednak presja chwili kup! kup! jest nie do przyjęcia ponieważ jest jego sprzymierzeńcem, nie Twoim. Twoim sprzymierzeńcem jest natomiast czas. Więc odrzuć grzecznie sugestie zakupu, ale zanotuj co miało być tą wspaniałą inwestycją którą zachwalał i spokojnie ją poobserwuj przez rok czy półtora. O ile w międzyczasie stanieje może nabrać jeszcze więcej sensu, nieprawda? 😉
Wzbierający przypływ podnosi wszystkie łodzie. Także i dziurawe. Ale odpływ decyduje która z nich zostanie na lądzie (= a kto na lodzie), a kto nie. Podczas hossy wszystko idzie do góry, i wszyscy chodzą w aureoli giełdowych geniuszy. Coś tak jak w latach 2005-2006 na GPW. Gdyby do wybierania akcji zatrudnić orangutana rzucającego strzałki, też by się okazał specem. Wyszłoby przy tym na jaw że wyniki orangutana są lepsze od połowy OFEs! Ktoś zacząłby pewnie zwoływać komisję sejmową dla zbadania możliwego spisku układu celem kompromitacji… 😉
Wniosek z tego jest taki – o ile chcesz uczestniczyć w rynku idącym w górę, najłatwiej i najtaniej to uczynić inwestując w tani fundusz indeksowy (automatycznie imitujący dany indeks). Nie daj sobie wmówić że potrzebujesz płacić za managerów którzy we wznoszącym rynku wzniosą twoją łódź trochę wyżej niż inni. Większość aktywnie zarządzanych funduszy i tak nie wyrabia nawet średniej, a kosztują znacznie więcej niż orangutan.
Zwrot (z) kapitału. Inwestowanie pociąga za sobą nieprzyjemną konieczność pożegnania się z własnymi pieniążkami, przynajmniej na jakiś czas. Kiedyś w przyszłości inwestor oczywiście spodziewa się sprzedać to co kupił, otrzymując swoje fundusze spowrotem, plus zdrową nadwyżkę zwaną zwrotem z zainwestowanego kapitału. Gdy tak właśnie rzeczy się ułożą – wspaniale. Odmówiliśmy sobie kiedyś loda, za to teraz możemy kupić trzy. Doświadczenie jednak uczy że pierwszą rzeczą którą inwestor powinien przeanalizować jest nie potencjalny zwrot z kapitału, ale szansa na zwrot samego kapitału w nienaruszonej formie! Jaka jest szansa że kapitał wogóle nie wróci? Albo że wróci poważnie nadwerężony?
Dodajmy jeszcze dla chłopskiej jasności że chodzi tu o gwarancję siermiężnego zwrotu gotówki na łapę jej prawowitemu właścicielowi, który popluje w dłonie i jeszcze raz przeliczy, dla pewności. Bez żadnych obiecanek-cacanek i bez żadnych ograniczeń. Tego zdawałoby się oczywistego kryterium nie spełniają na przykład różne bardziej wyrafinowane metody „zwrotu”, szczególnie w sponsorowanych przez państwo planach emerytalnych. Jaki „zwrot” będzie miał na przykład „właściciel” konta w OFE który będzie pracowicie odkładał na nie żywą gotówkę przez 30 lat po to aby na koniec państwo ją przymusowo przejęło i zaczęło samo wypłacać mu arbitralnie wyliczoną emeryturę? Debet znowu puszcza tu oko – co za złośliwa bestia.
Nikt jeszcze nie stał się bogatszy inwestując w tłumie. To znaczy – robiąc to samo co inni. Owszem, fala raz podnosi wszystko w górę tworząc iluzję bogactwa, to znowu wraca zabierając wszystko spowrotem. Wiara że powielając to co robią miliony innych dojść można do bogactwa jest niebezpieczną iluzją. Jednak miliony inwestorów poprzez tysiace funduszy inwestycyjnych jej ulegają, spodziewając się że autopilot doprowadzi ich do nirwany dostatku. Gdyby było to takie proste to przecież wszyscy już od dawna byliby bogaci! I nie byłoby biednych – co za ulga dla państwa. Wystarczyłoby wygonić wszystkich na giełdę. Wniosek z tego jest prosty, chociaż dociera do niewielu – aby osiągnąć sukces inwestor musi dążyć własnymi drogami, z dala od tłumów. Tłumy nigdy nie mają racji. Entuzjazm tłumów to ostatni dzwonek aby opuścić party. To samo gdy okładki czasopism zachwalają rzecz w której jesteś zainwestowany od lat. I odwrotnie, gdy omotane strachem masy zaczną masową wyprzedaż na jakimś rynku, czas wyjść z cienia i działać. Tak to zazwyczaj wygląda:
Pochwała bezczynności. Innej ważnej obserwacji dostarcza wspaniała kraina cynika9 – pojezierze Drawskie. Czy wiesz, drogi czytelniku, kto wyławia wielkie okazy ryb z naszych pięknych jezior? Czy jest to typowy wakacyjny wędkarz, siedzący co godzinę w innym miejscu, a co dzień nad innym jeziorem, stale zmieniający przynętę i bez ustanku zarzucający wędkę w coraz to nowe miejsca? Ha, ha, oczywiście że nie! Tak zachowują się jedynie warszawscy maklerzy giełdowi spędzający u nas urlop! 🙂
Gość który chce wyciągnąć większą sztukę przede wszystkim zna teren, buduje stanowisko, zna dokładnie głębokość wody, zna rodzaj dna, kilka dni przed połowem odpowiednio zanęci, a po upewnieniu się że wszystko jest właściwie przygotowane zarzuci swój zestaw i cierpliwie czeka. To własnie ta bezczynność, a nie hyperaktywność czyni z niego zwycięzcę! Zupełnie podobnie ma się sytuacja z wyholowywaniem znacznych łupów z naszych inwestycji giełdowych. Do osiągnięcia sukcesu wcale nie potrzeba setek prób i tysięcy chaotycznych ruchów. Nie potrzeba ciągłego ruchu wchodzenia na rynek i wychodzenia z rynku, zalecanych oczywiście przez usłużnych maklerów. Wystarczy jedynie solidna wiedza i dokonywana z rzadka zmiana właściwych inwestycji aby wyciągać naprawdę duże sztuki! Tyle tylko że w inwestowaniu owo wyciąganie nie jest aktem jednorazowym, jak zagarnięcie 2,5 kilogramowego lina w podbierak, ale raczej ciągłym. Polega bowiem najcześciej na trafnym zidentyfikowaniu trendu wznoszącego i pozwoleniu mu działać. Czasem – latami. Wniosek – cierpliwość, jedynie sporadyczna zmiana właściwych inwestycji i „jechanie z trendem wznoszącym” w zupełności wystarczą do osiagniecia doskonałych wyników inwestowania.
Prrr, coś żeśmy się zagalopowali z Debetem, a robi się późno. Miał z tego wyjść post, a zaczyna wychodzić książka. Czas wracać do stajni z naszej wycieczki i pogrzać się w cieple kominka, zostawiając coś na następny odcinek.
©2007cynik9
1. Nieruchomości: nie jestem pewny tego, ale zarówno nieruchomości jak i rynki papierowe pachną mi bańką spekulacyjną. Jest tylko mała różnica – nieruchomości śmierdzą mi bańką tak z pięciokrotnie intensywniej. Wniosek: może ma Pan rację że nieruchomość kupiona z głową jest ok ale ja uważam że walor papierowy kupiony z głową jest w równym stopniu ok. Różnica jest taka że papier 5 razy łatwiej znaleźć bo bańka nie tak ogromna…
Kryzys papierowego pieniądza o którym Pan pisze uderzy i w posiadaczy papierów i w posiadaczy nieruchomości. Kryzys skończy się akcją ograbiania przez Państwo tych którzy coś mają. Tutaj metale szlachetne są ratunkiem ale nieruchomości nie. Nie weźmie Pan nieruchomości pod pachę i nie ucieknie przez Władzą. Zapłaci Pan kataster, a jak deficyt będzie odpowiednio wielki a władza odpowiednio komunistyczna to może nawet się okaże że trzeba odebrać więcej bo np. 4 lata wcześniej źle Pan postawił przecinek w deklaracji podatkowej nr AB8757385/37364/34 i pół.
Uważam że nieruchomości niesłusznie są uważane za inwestycje bezpieczne.
2. Trochę się nie zrozumieliśmy. Nie chodziło mi o OFE ale o TFI. W OFE to ma Pan w zasadzie rację, tak jak w przypadku wszelkiej maści „doradców finansowych”, którzy wszystkim radzą aby kupowali mieszkania na 110% kredytu a wkład własny władowali w fundusze akcji zamiast spłacać. Koszmar. Ale wiadomo o co chodzi – prowizja podwójna – za kredyt i za fundusz.
Natomiast jeśli chodzi o zarządcę TFI – jak będą kiepskie wyniki to wpłaty klientów szybko opuszczają taki fundusz.
maćku:
Porusza Pan dwie sprawy.
1. Do uwagi o nieruchomościach chętnie powrócę w osobnym poście, ponieważ porusza ona parę istotnych rzeczy, w tym owo „inwestowanie z tłumem”. Nie twierdzę że na nieruchomościach nie można stracić, ani że nie ma tam cyklu hoss i bess. Utrzymuję jednak że z głową kupiona nieruchomość – nawet obecnie – jest kwalitatywnie zupełnie różna od-, z uwagi na dywersyfikację bardziej pożądana od- i długofalowo znacznie bezpieczniejsza od kolejnej porcji „papierów” w filarze II czy III.
2. Wynagrodzenie OFEs. Technicznie ma Pan rację. W innym poście piszę że wynagrodzenie OFEs nie jest „bezpośrednio” związane z wynikami, co może lepiej oddaje rzeczywistość.
Nie zmienia to jednak głównego punktu który staram się zaakcentować. Czy mając prawdziwie wolny wybór nie wybrałby Pan raczej agresywnego OFE który ma rzeczywistą stawkę w tym co robi? Funduszu – być może bardziej typu hedge – który by Panu powiedział w oczy że bierze 20% od zysku, ale za to tylko od zysku który wypracuje? Zamiast pobierania tłustych corocznych opłat i przystrzygania wpływających składek, których związek z wypracowanymi wynikami jest – powiedzmy to otwarcie – niebezpośredni?
Witam Pana. Osobiście zajmuje się całym spektrum inwestycyjnym (amatorsko) i mam już wiele przemyśleń i wniosków. Pana podejście jest zdrowe – dużo rozsądniejsze niż podejście tłumu.
Pana blog jest ciekawie zrobiony i interesujący ale jest trochę rzeczy do polemiki, kilka spraw w których – moim zdaniem – Pan się myli, szkoda że nie ma czasu aby głębiej pogadać.
Nie zgadzam się z Panem w kwestii nieruchomości. Nie zauważył Pan kilku podstawowych rzeczy. Na przykład tego że fakt posiadania nieruchomości nie jest trwały tak jak fakt posiadania choćby złota. Ja mam mieszkanie w Warszawie – ale co to znaczy „mam”? To znaczy że w Sądzie Rejonowym w KW jest taki papier że mam. Rozumie Pan? Pana rada w dłuższym terminie nie musi być trafna. Weźmy inwestora który zainwestował w latach trzydziestych w atrakcyjne mieszkanie w centrum Lwowa… Dlatego walory papierowe nie są mniej bezpieczne niż nieruchomości (oczywiście odpowiednie walory papierowe – a nie jakiekolwiek).
No i przeczy Pan sobie – najpierw radzi Pan kupować mieszkanie a potem radzi Pan nie iść z tłumem 🙂 Jeśli czytelnik ma nie iść za radą mediów i tłumu to ostatnią rzeczą jaką powinien robić to kupować sobie mieszkanie.
Jeszcze jedno: stanę w obronie zarządzających funduszami (w których i ja mam trochę grosza choć niewiele). To nieprawda że pobierają stałe wynagrodzenie „niezależnie od tego czy rośnie czy leci”. Tak nie jest: wynagrodzenie to % od aktywów zatem jak „rośnie” to i wynagrodzenie rośnie, analogicznie jak leci. Nie mówiąc o tym że jak „rośnie” to więcej chętnych zaczyna wpłacać – także sam Pan widzi – grubo się Pan myli… ale tylko jeśli chodzi o firmy zarządzające aktywami.
W Japonii, jak na wyspiarski kraj przystało, powinno być więcej ryb. Pora na „przewodnik o wędkarstwie i rybołówstwie”. 😉 Bardzo ciekawie Pan pisze.